Rok temu wymarzyłam sobie rząd słoneczników wzdłuż płotu.
Najpierw, z namaszczeniem, w specjalnie kupionych donicach z terakoty,
wysiałam nasionka. Siewki doglądałam każdego jednego dnia.
Gdy urosły, sadzonki wsadziłam w starannie wyselekcjonowane i przemyślane dołki.
Nadciągnął atak ślimaków. Niektóre sztuki zniknęły już na samym początku.
Zaczęłam te ślimaki tępić. Niebieskimi granulkami, piwem, wyrzucając w pole sąsiada co wieczór gęste zupy piwno-ślimakowe. Nic.
Niektóre dorastały aż do jednego metra i nagle, ni stąd ni zowąd, z wieczora na dzień ślimaki przegryzały łodygę, zostawiając bezczelnie kikut.
Z kilkudziesięciu sadzonek zostało kilka.
Miała być Toskania. Nie wyszło.
W tym roku postanowiłam to olać.
Odpuścić.
Wiedziałam, że w czasie wakacji i tak mnie tu nie ma.
Wiedziałam, że z Mężem na temat podlewania lepiej nie rozmawiać.
Zasuszył mi wszystko.
Wyciął kosiarką gipsówkę, bo mu śmierdziała.
Odpuściłam.
Sobie, jemu, słonecznikom, moim wobec nich wizjom i oczekiwaniom.
Wróciłam pod koniec sierpnia.
Zauważyłam małe sadzonki wzdłuż płotu, ale z prawej strony.
Pomyślałam – dzikie, wysiały się, pewnie nic z tego nie będzie.
W ciągu tygodnia wyskoczyły w kosmos i pięknie zakwitły.
Na ostatni moment.
W grupie, nie w rządku.
Po prawej, nie z tyłu.
Same.
Pomimo.
Na przekór.
I tak samo bywa z dziećmi……..